Wydział Mechaniczno-Energetyczny

Dawno temu pod kominem - gawęda prof. Mieczysława Teisseyre o budynku A4

Budynek pod kominem

To, co obecnie zwie się budynkiem A-4, w 1945 roku miało nad kolumnowym wejściem, „ozdobionym” kraterami po pociskach i odłamkach, wykuty napis „Maschinenlaboratorium”. Ta drażniąca w polskim Wrocławiu niemiecka nazwa wkrótce została skuta, ale ślad po niej pozostał aż do ubiegłego roku, kiedy to fasadę budynku poddano renowacji. Najpierw pojawiła się tabliczka „Laboratorium Maszyn”, która wkrótce zastąpiona została szyldem „Katedra Pomiarów Maszyn” a następnie - „Katedra Pomiarów Maszynowych”. Kierownictwo Katedry, aż do czasu powołania na naszej uczelni instytutów, sprawował prof. dr inż. Mieczysław Sąsiadek (1946-1968), późniejszy pierwszy dyrektor nowo powołanego Instytutu Miernictwa, Automatyzacji i Budowy Urządzeń Termoenergetycznych z siedzibą w tym właśnie budynku.

Studia rozpocząłem w 1946 roku na Wydziale Mechaniczno-Elektrotechnicznym, a moimi najbliższymi kolegami byli: Zbyszek Rzeszotarski czyli „Pitol” i Jurek Stańda – dla nas „Szeryf”. W ciągu pierwszego roku studiów poznaliśmy prawie wszystkie zakamarki uczelni, ale budynek pod kominem wzbudzał zawsze największą ciekawość jako terra incognita pełna nieznanym nam maszyn. Przez powojenną wyrwę w ścianie wschodniej widać było tajemnicze dla nas konstrukcje z paleniskami jak w gigantycznych parowozach. Gdy znaleźliśmy się na drugim roku studiów, wraz ze Zbyszkiem doszliśmy do wniosku, że bezpośredni kontakt z maszynami parowymi i innymi urządzeniami jest nam pilnie potrzebny. Po przedstawieniu tej kwestii prof. Sąsiadkowi, zostaliśmy przyjęci do pracy w laboratorium Katedry jako młodsi asystenci-wolontariusze bez prawa do wynagrodzenia.

teisseyre_zgoda.png

Pismo od JM Rektora prof. Stanisława Kulczyńskiego

W ten sposób 15 października 1947 roku rozpoczęła się nasza przygoda z techniką, nauką i dydaktyką, która dla mnie i Jurka Stańdy ciągnie się już od ponad pół wieku, ponieważ wkrótce i On zaczął pracować w Katedrze. W następnych latach grono młodszych asystentów powiększyło się o kolegów z naszego roku: Jurka Lewandowskiego, Tadzia Świerzawskiego i Włodka Chojnowskiego. W późniejszych latach dołączyli do nas młodsi koledzy, a więc mój przyjaciel z lat szkolnych – Witek Pogorzelski oraz Mieczysław Zembrzuski i Aleksander Bielecki. Na trzecim roku studiów dopuszczono nas już do prowadzenia ćwiczeń laboratoryjnych, czyli powstała sytuacja dość niezwykła – student uczył studenta i jak się później okazało, z całkiem dobrym skutkiem. Oczywiście wszystko odbywało się pod czujnym okiem naszych wymagających adiunktów: mgr inż. Zbigniewa Błaszkiewicza, mgr inż. Ludwika Malugi, mgr inż. Adama Negrusza.

a4_przekroj.png

Przekój pionowy budynku A-4.

Pracowaliśmy dużo, gdyż trzeba było pogodzić studia z pracą w Katedrze i w efekcie do domów wracaliśmy późnym wieczorem. Tymczasem nasza Katedra rozwijała się z roku na rok błyskawicznie, być może dlatego, że nie było tych problemów, które gnębią nas dzisiaj. Po prostu liczebność grup laboratoryjnych była dostosowana do potrzeb ćwiczenia. Pomiary maszyn wymagały licznej obsady studenckiej, ale pomiary instrumentalne odbywały się w grupach podzielonych na podgrupy i prowadzone były przez kilku asystentów jednocześnie. Jest to jednak prehistoria.

W 1968 roku katedry przestały istnieć. Nastały czasy instytutów i stopniowo centralne władze uporządkowały dotychczasowy woluntaryzm w nauce. Wracając do okresu, który uważany był za pionierski, to tylko nasz Profesor miał oddzielny gabinet, gdzie często gościł przyjeżdżający na wykłady z Gliwic prof. Stanisław Ochęduszko. W pokoju obok gabinetu mieścił się sekretariat, a dalej – pokój adiunktów. Wszyscy asystenci gnieździli się przy ustawionych szeregowo biurkach w jednym dużym pokoju przylegającym do studenckiej kreślarni, zamienionej później na salę wykładową. Był jeszcze jeden pokój, w którym urzędował kierownik warsztatu mgr inż. Kopeczek wraz z mistrzem Hubertem Pissem oraz magazynierem Eugeniuszem Tytko. Mieliśmy także w Katedrze laboranta Szczepana Fortunę oraz energiczną, słusznej postury, sprzątaczkę panią Janusową. Laboratoria pomiarowe mieściły się w dwóch dużych pomieszczeniach w podpiwniczeniu.

a4_rozklad_pomieszczen.png

Rozkład pomieszczeń w budynku A-4 w 1946 roku: a – hala maszyn, b –stara kotłownia, c – nowa kotłownia, d – warsztat mechaniczny, e – bunkry węglowe, f – waga pomostowa, g – rozdzielnia i trafo., h – FAMO, i – gabinet profesora, k – sekretariat, l – pokój adiunktów, m – kreślarnia, n – pokój asystentów, o – biuro kierownika warsztatu

Była to tzw. „Jedynka”, gdzie znajdowały się odczynniki chemiczne i sprzęt pomiarowy, jak np. indykatory mocy, kalorymetry, wagi i szkło laboratoryjne oraz „Dwójka”, gdzie prowadzono zajęcia z pomiaru temperatur, ciśnień, wilgotności i inne. Mieliśmy także ciemnię fotograficzną, pomieszczenie do przygotowywania aparatury do zajęć ze studentami oraz do pomiarów, które wykonywaliśmy na potrzeby przemysłu dolnośląskiego. Centralną i jednak najważniejszą częścią budynku pod kominem była hala maszyn i kotłownia. Prowadzono tu ćwiczenia z pomiarów maszyn i co było bardzo cenne, zapoznawano studentów z budową i ich działaniem. Istotną rolę w procesie dydaktycznym pełnił nasz warsztat mechaniczny. Dzięki niemu nie tylko utrzymywano cały park maszynowy w pełnej sprawności, ruchowej, ale powstawały także nowe stanowiska dydaktyczne i badawcze. Tak było kiedyś, dawno temu.

Teraz budynek pod kominem wypiękniał i żyje nowymi problemami. Taka już jest specyfika upływającego czasu.

Kotłownia

Przylegająca do hali maszyn kotłownia składała się z dwóch części. Niższa zabudowa o wysokości około 9 m z sześcioma wielkimi łukowymi oknami, z której wyrastała kwadratowa wieża stanowiąca obudowę 40-metrowego komina – to „Stara Kotłownia” sprzed 1912 r. Natomiast około 1930 roku dobudowany został wysoki, wąski budynek nazywany „Nową Kotłownią”.

W starej kotłowni zainstalowane były trzy kotły z węglowymi paleniskami z rusztem stałym przeznaczone do centralnego ogrzewania budynków Politechniki oraz trzy kotły wodnorurkowe zasilające parą przegrzaną maszyny parowe. Kotły centralnego ogrzewania, wyprodukowane w Gliwicach (Gleiwitz) posiadały wspólną wymurówkę ceglaną tworzącą blok. Dolną część każdego kotła stanowił walczak z dwoma płomienicami o powierzchni rusztu 3,6 m2, łączący się w górnej części z drugim walczakiem także o dwóch płomienicach dla przepływu spalin. Łączna powierzchnia ogrzewalna tego bloku wynosiła 390 m2 a wytwarzana para nasycona miała ciśnienie 6 atm. Ten system kotłowy zwany był „cornwalijskim”. Drugi blok tworzyły dwa kotły wodnorurkowe dające łącznie 5 t/h pary przegrzanej o ciśnieniu 11,5 atm i temperaturze 350°C. Każdy z tych kotłów posiadał 130 m2 powierzchni ogrzewalnej, przegrzewacz i ruszt stały.

Pomiędzy tymi blokami usytuowany był kocioł dwupłomienicowy „cornwalijski” o powierzchni ogrzewalnej 110 m2 i z przegrzewaczem o powierzchni 30 m2. Ciekawym, jak na tamte czasy, rozwiązaniem był podział przegrzewacza na trzy odrębne sekcje, co pozwalało dla celów dydaktycznych produkować zarówno parę nasyconą jak i parę o różnym stopniu przegrzania. Zasilanie kotłów odbywało się ze zbiornika o pojemności 70 m3, umieszczonego na wieży pod koroną komina. Woda zasilająca kotły uzdatniana była systemem soda-wapno w zmiękczalni firmy „Voran” z Frankfurtu nad Menem. W kotłowni pracowały pompy parowe systemu Worthingtona, natomiast do pompowania wody do zbiornika na kominie służyły pompy (odśrodkowa i nurnikowa) zainstalowane w hali maszyn.

stara_kotlownia_1912.png

Stara kotłownia, 1912 rok

W nowej kotłowni znajdował się kocioł stromorurkowy typu Stirling firmy „Linke-Hoffmann” z Wrocławia (Breslau) z rusztem wędrownym o powierzchni 5,4 m2, produkujący parę (4,6 t/h o ciśnieniu 30 atn i temperaturze 340°C) do napędu turbozespołu znajdującego się obok za ścianą na hali maszyn. Ten kocioł wprowadzał nas w świat nowoczesnej, jak na tamte lata, techniki. Kotłownia przystosowana była z dużą dbałością do prowadzenia zajęć ze studentami wyższych lat Wydziału, w szczególności w zakresie, jak wówczas określano, energetyczno-ruchowym. Kocioł wyposażony był w aparaturę pomiarową pozwalającą na wykonanie bilansu cieplnego i ocenę jakości procesu paleniskowego. W latach 50. aparatura ta została wzbogacona o pirometry i termometr przepływowy naszej konstrukcji. Na uwagę zasługiwał też układ pomiarowy zbiorników służących do wagowego pomiaru zasilania kotłów kondensatem.

W tajemniczy świat automatów pomiarowych wprowadzał nas adiunkt inż. Błaszkiewicz. Bez instrukcji, jedynie w oparciu o niemiecką literaturę fachową, nasza trójka, czyli Zbyszek, Jurek i ja, musiała rozgryźć działanie i przywrócić do życia mocno zdezelowane analizatory spalin wiszące na ścianach kotłowni. Były to oszklone szafki pełne rurek i szklanych zbiorniczków oraz mechanizmów o nieznanym działaniu. Dobrze zapamiętaliśmy ich nazwy firmowe: „Ados”, „Duplex-Mono” oraz zagadkowy, o bardzo prostej budowie, mechaniczny analizator „Ranarex”. Ten przyrząd uznaliśmy za bardzo nowoczesny. Po wielu perypetiach analizatory zaczęły działać, ale trzeba było przeprowadzić ich wzorcowanie wobec wskazań analizatora Orsata, w obsłudze którego osiągnęliśmy mistrzostwo. Utrapieniem były stale zapiekające się szklane kurki. Trudno dziś powiedzieć, kto wpadł na genialny pomysł użycia do ich smarowania „balsamu kanadyjskiego” o konsystencji gęstego miodu. W efekcie kurki przestały się zapiekać, bo przestały się obracać. Ktoś światły wyjaśnił nam później, gdy Orsat wylądował już na śmietniku, że ten balsam to najlepszy klej do szkła.

Obok niewątpliwych w tamtych latach zalet dysponowania własnymi źródłami energii cieplnej i elektrycznej, były też ujemne tego strony. Utrapieniem był stały opad lotnego koksiku, który pokrywał cały teren Politechniki i sąsiednich ulic. Ręczne zasilanie palenisk starej kotłowni powodowało okresową emisję czarnego dymu z komina. Protesty okolicznych mieszkańców przynosiły niewielki skutek, ale pośrednio doprowadziły do wyłączenia z ruchu baterii dwóch kotłów wodnorurkowych i zainstalowania w ich miejsce w latach 60. kotła typu La Mont z rusztem wędrownym produkcji krajowej.

Już w tym czasie problemy ochrony powietrza przed zapyleniem zaczęły być dostrzegane. Ambicją pełnych zapału, młodych wówczas pracowników instytutowego Zakładu Techniki Pyłowej stało się usunięcie hańbiącej nas plagi zapylenia i zadymienia przez komin, pod którym mieliśmy siedzibę. Wykonany w zakładzie projekt instalacji odpylającej wyposażonej baterię cyklonów pozostał tylko na papierze. Innym problemem było, szpecące otoczenie Starej Kotłowni i budynku Starej Chemii, składowisko z wysoką na około 2 m pryzmą miału węglowego, będącego „pokarmem” dla mocno już przestarzałych palenisk kotłowych. Pryzma była źródłem pylenia a także dymienia z wewnętrznych ognisk samozapłonu. Pierwotna przyczyna uciążliwości kotłowni dla otoczenia leżała w złym gatunku spalanego węgla. Takie to były czasy, gdy normy oszczędnościowe górowały nad wymaganiami techniki, której nie można bezkarnie oszukiwać.

Dzisiaj z tego miejsca, wśród wypielęgnowanej zieleni, można podziwiać piękną nową fasadę Starej Kotłowni, pozbawionej kotłów, maszyn i węgla. A w 1945 roku pierwszych polskich pracowników naszej uczelni powitał z tego miejsca widok rozbitej pociskiem artyleryjskim ściany. Później mówiło się, patrząc na świeży tynk naprawionej ściany, że „to Sąsiadek ją załatał”.

Hala maszyn

Nakryta stromym dachem, z oknami mansardowymi, hala maszyn ma 42,2 m długości i 14 m szerokości. Oszklona ściana szczytowa od strony północnej, czyli od ul. Smoluchowskiego, posiada masywne, okute ozdobną blachą wrota i wychodzący na zewnątrz podest będący rampą dla platformy załadowczej, podnoszonej mechanizmem ślimakowym z napędem elektrycznym. Usunięcie uszkodzonego podnośnika okazało się trudne oraz bardzo kosztowne i dlatego dziś ten mechanizm jest nieczynny. Hala urzeka pięknem architektury przemysłowej. Jest we Wrocławiu jednym z miejsc magicznych. Błękitne kafelki do połowy ścian, smukłe przyścienne podpory toru suwnicy i galeryjka rozdzielni prądu stałego doskonale harmonizowały z czarnymi korpusami zainstalowanych tu maszyn. W dawnych czasach było ich tu sporo.

hala_a4_rampa.png

Widok hali maszyn w stronę rampy, 1912 rok

Pionierski wysiłek i wiedza pierwszych pracowników pod kierownictwem prof. Sąsiadka, pozwoliły na ich bardzo szybkie uruchomienie i dostosowanie do celów nie tylko dydaktycznych. Nie byłoby to możliwe bez udziału doświadczonych warsztatowców, którzy zmuszeni byli do opuszczenia podobnego obiektu w Politechnice Lwowskiej. Pamiętamy pełnych inicjatywy lwowiaków: Huberta Pissa, Towarnickiego, młodziutkiego Adama Zakrzewskiego (Zająca) i kierownika warsztatu inż. Kopeczka. Z personelu niemieckiego pozostał tylko maszynista Gotlib Gottschlicht, który był w tym okresie niezastąpionym przewodnikiem po zawiłościach parku maszynowego. Rodzina Pissów zamieszkała na pierwszym piętrze budynku, a w jednym z pokoi (późniejszy gabinet doc. Adama Negrusza) mieszkał pan Gottschlicht, który codziennie prowadził rozruch kotła Linke-Hoffmann i turbiny parowej.

Hala maszyn posiadała głębokie podpiwniczenie o wysokości prawie 4 m. Mroczny to był labirynt wijący się pomiędzy fundamentami maszyn, pełen rurociągów, kabli, nitowanych zbiorników i różnych tajemniczych niekiedy urządzeń.

Najbardziej fascynującą dla nas była ta podziemna część budynku, szczególnie pod turbiną parową. Znajdował się tam kondensator strumieniowy turbiny i zespół zbiorników pomiarowych. Pan Gottschlicht umiał nas skutecznie postraszyć błąkającym się duchem mechanika, który odszedł kiedyś w zaświaty po wejściu w celach rewizyjnych do otwartego zbiornika, w którym zalegały spaliny wylotowe z nieszczelnego układu wydechowego silnika dieslowskiego. W pobliżu były tajemnicze, ciężkie drzwi. Po ich otwarciu, w świetle latarki ukazywał się podziemny korytarz z biegnącymi pod stropem rurociągami i kablami. Tędy prowadziła podziemna droga pod wszystkie gmachy starych budynków Politechniki, jak gmach główny, elektryczny, chemii i hutniczy.

hala_a4_panel.png

Widok hali maszyn w stronę rozdzielni elektrycznej, 1912 rok

Na hali maszyn pod ścianą przylegającą do kotłowni umieszczona była marmurowa tablica, a na niej kilka okrągłych, wielkości talerza, wskazówkowych mierników temperatury. Pod nimi znajdowały się pokrętła korbkowe zawierające promieniowo ułożone styki i napisy: Hauptgebaude, Huttengebaude, Elektrotechnik Chemie i Maschinenlaboratorium. Dalej wyszczególnione były nazwy bądź numery sal dydaktycznych i innych pomieszczeń. Stamtąd właśnie, podziemnymi korytarzami, biegły przewody do odpowiednich pomieszczeń, w których mierzona była telemetrycznie temperatura. Sporo trudu kosztował remont i uruchomienie tego systemu, według wskazań którego regulowane było położenie zaworów rozpływu pary centralnego ogrzewania Politechniki.

Imponowała nam również rozdzielnia elektryczna usytuowana na końcu hali maszyn. Na tablicach marmurowych tworzących półkolistą ścianę rozmieszczone były wyłączniki nożowe oraz mierniki elektryczne, jak np. woltomierze i amperomierze. Każda maszyna, jak również główni odbiorcy energii mieli swoje pola. Stąd odbywało się sterowanie generatorami prądu stałego i przesyłem energii do poszczególnych gmachów Politechniki. Na tyłach rozdzielni znajdowała się kwadratowa wieża, dobrze wentylowana, w której umieszczone były długie kolumny uzwojeń oporowych. Ten system pozwalał w czasie zajęć dydaktycznych na regulowaną z rozdzielni zmianę obciążeń generatorów elektrycznych i tym samym pomiar przy zmiennych obciążeniach ich silników napędowych, więc bądź turbiny bądź silników spalinowych. Dysponowaliśmy też na hali maszyn przetwornicami prądu stałego oraz układem Leonarda, co znacznie rozszerzało nasze możliwości badawcze i dydaktyczne.

podziemie_a4.png

Podziemie hali maszyn

Pod czujnym okiem naszych mistrzów – adiunktów, młodzież asystencka, już dość liczna w latach 50., ćwiczyła uparcie trudną sztukę obsługi maszyn. Dawało to naprawdę dużo satysfakcji i zaowocowało wiedzą praktyczną, która się nam bardzo przydała w kontaktach z odbudowującym się przemysłem. W browarach, papierniach, cegielniach, tkalniach, itp. mieliśmy pełne ręce roboty przy indykowaniu maszyn parowych, bilansach energetycznych kotłowni i całych fabryk. W dobie rozkwitu żeglugi odrzańskiej, maszyny holowników dopuszczane były do ruchu dopiero po naszych pomiarach i badaniach. Takie to były czasy, a my mogliśmy się poszczycić dyplomami Wydziału Mechanicznego o niskich numerach porządkowych. W naszych poczynaniach i zajęciach laboratoryjnych nieodłącznie towarzyszył nam laborant Szczepan Fortuna, zwany przez nas „Fortuńskim“. Był niezastąpiony zwłaszcza przy żmudnych operacjach z odczynnikami chemicznymi (np. do aparatu Orsata) i w podpowiadaniu studentom na zajęciach laboratoryjnych. Pracował od zawsze aż do przejścia na emeryturę w 1990 roku.

Niestety, maszyny naszej młodości emerytury nie doczekały. Dlatego, zamiast epitafium, warto im poświęcić nieco uwagi.

Urządzenie chłodnicze o skutku chłodzenia 8000 kcal/h firmy „Gebruder Guttman“ z Wrocławia (Breslau) zainstalowane zostało w latach po i wojnie światowej. Czynnikiem chłodzącym był amoniak, a na poziomie hali maszyn znajdowała się jednostopniowa sprężarka tłokowa napędzana za pośrednictwem przekładni pasowej silnikiem prądu stałego 220 V o mocy 14,7 KM, zbiorniki typu danaida służące do pomiaru strumienia wody chłodzącej skraplacz i wydajności pompy w obiegu solanki oraz baterie zaworów regulacyjnych. W podziemiu hali natomiast zabudowane były pozostałe części układu: chłodnia wielkości małego pokoiku o powierzchni 6 m2 i wysokości 2,2 m2 z parownikiem amoniaku i chłodnicą solanki, komora z formami do produkcji lodu oraz pompy obiegowe. Prowadzenie ruchu chłodziarki amoniakalnej sprawiało często dużo kłopotów, a już prawdziwą zmorą były pojawiające się nieszczelności. Urządzenie wydzielało nieprzyjemny zapach amoniaku i mimo, że wywodziliśmy się ze znakomitej szkoły prof. Stanisława Ochęduszki, chłodziarkę omijaliśmy dużym łukiem. Prowadzenie ćwiczeń z bilansu energetycznego tego kapryśnego urządzenia było domeną „twardego“ w opinii studentów, ale zawsze eleganckiego adiunkta katedry mgr inż. Ludwika Malugi. Wczesne złomowanie „śmierdzącego obiektu“ powitaliśmy z dużą ulgą.

sprezarka_dwustopniowa.png

Dwustopniowa tłokowa sprężarka powietrza (firma Starke&Hoffman, 1909 r.)

Dwustopniowa tłokowa sprężarka powietrza posiada cylindry obustronnego działania w układzie „tandem“. Zbudowana została w 1909 roku przez firmę Starke&Hoffman z Jeleniej Góry (Hirschberg). Przy 170 obr/min spręża 3 m3/min powietrza do ciśnienia 16 atn. Posiada napęd poprzez przekładnię pasową od silnika szeregowo-bocznikowego firmy AEG o mocy 30 KM, z płynną regulacją prędkości obrotowej. Ta poczciwa maszyna wielce zasłużona w procesie dydaktycznym narodziła się pod szczęśliwą gwiazdą. Po upadku „Festung Breslau“ stała z rozsadzonymi przez mróz płaszczami chłodniczymi cylindrów. Uniknęła złomowania dzięki specjalistom z naszego warsztatu, którzy wykonali piękne spawy a kilkadziesiąt roczników przyszłych inżynierów poznało dzięki temu sztukę indykowania maszyn. Nie trafiła na złom przez dalsze burzliwe lata modernizowania naszych laboratoriów i stanowi obecnie ozdobę jako relikt techniki ubiegłego wieku. Oby pracowała jak najdłużej.

pompa_wodna.png

Pompa wodna z nurnikiem różnicowym (firma Weise&Monski, 1920 r.)

Nurnikowa pompa różnicowa wyprodukowana w 1922 roku przez firmę Weise&Monski, ustawiona była na masywnym fundamencie obok sprężarki tłokowej tak, że obie maszyny mogły być napędzane z tego samego silnika firmy AEG. Wymagało to tylko przekładania transmisji pasowej na odpowiednie koło pasowe danej maszyny. Pompa tłoczyła wodę do zbiornika na kominie, a więc na wysokość 32,4 m. Przy maksymalnych obrotach pompy 120 obr/min jej wydajność wynosiła około 1m3/h. Nietypowa budowa pompy, a więc jej „różnicowość“, stała się źródłem poważnych kłopotów dydaktycznych. Studenci w swoich sprawozdaniach z „pomiaru pompy“ uparcie obliczali jej sprawność na około 100 % i więcej. Dogłębne rozważania prowadzącego te zajęcia Zbyszka Rzeszotarskiego, wówczas studenta przed dyplomem, doprowadziły do ustalenia, iż przyczyna jest tajemnicza a wyniki należy dzielić przez współczynnik empiryczny o wartości 2. Ten współczynnik w naszym gronie nazwany został „liczbą Pitola“. Dopiero w trakcie pierwszego remontu pompy teoria ta upadła. Okazało się, że rzeczywisty wymiar nurnika różni się od przyjętego według poniemieckich danych tak, że istotnie wyniki pomiarów prowadziły do dwukrotnego zawyżenia sprawności pompy. Tak więc trafność odkrycia tym razem nie przyniosła sławy naszemu koledze i „liczba Pitola“ nie weszła do podręczników.

Znakomitym źródłem wiedzy były zajęcia z pompy wirnikowej. Studenci w swoich sprawozdaniach, bez pomocy współczynników empirycznych, budowali piękne charakterystyki z widocznym „wzgórkiem sprawności“. Wyprodukowana przez firmę Pumpen Wort w latach 30. ubiegłego wieku, wielostopniowa pompa wirnikowa przy 1245 obr/min podawała 0,6 m3 wody do zbiornika „na kominie”. Napędzana była silnikiem szeregowo-bocznikowym o mocy 16 KW z regulowanymi obrotami i posiadała bardzo dobre oprzyrządowanie pomiarowe. Prowadzenie zajęć „z pompy” dawało nam dużo satysfakcji przy minimum wysiłku. Pompa już się nie kręci a żadne pomiary na modelach takich czy innych nie zastąpią przyszłemu inżynierowi pożytku z kontaktu z prawdziwą maszyną w skali 1:1.

Wentylator promieniowy, masywny, z korpusem żeliwnym firmy C Ente, do dzisiaj spełnia ważną funkcję w naszym laboratorium jako uniwersalne źródło strumienia powietrza, godnego boskiego Eola. Nominalna wydajność wynosi 4000 m3/h przy sprężu około 3 kPa. Silnik napędowy o regulowanych obrotach do 1200 obr/min posiada moc 3,5 kW. Poziomy rurociąg tłoczący o średnicy 0,4 m jest doskonale dostosowany do celów badawczych i dydaktycznych. W zamierzchłych czasach początku naszej kariery nauczycieli akademickich wykonany został komplet tzw. „przesłon” o polu równoważnym według naszych, jak się okazało, trafnych obliczeń. Dzięki temu w czasie ćwiczeń ze studentami otrzymywało się zawsze precyzyjne i efektowne, pełne charakterystyki pracy wentylatora. Z biegiem lat na rurociągu ssącym zaczęły wyrastać różne „odnóża” w postaci króćców rurowych prowadzących do modeli redukcyjnych kotłów budowanych w „Rafako”. Liczne modele o ścianach z plexi były dziełem naszych kolegów z ówczesnego Zakładu Kotłów i Palenisk. Źródłem sukcesów w tych badaniach był, opracowany i stosowany przez mgr inż. Jerzego Guzowskiego z powyższego zakładu, iskrowy sposób wizualizacji przepływów, który był i nadal jest z powodzeniem stosowany w badaniach modelowych urządzeń ochrony atmosfery.

Silnik Diesla dwucylindrowy zbudowany w 1908 roku w Fabryce Maszyn w Augsburgu, sprzężony był bezpośrednio z generatorem prądu stałego 220 V. Moc na wale wynosiła 80 KM, a obroty nominalne – 180 obr/min.

Urzekał nas swoją zgrabną i zwartą sylwetką z galeryjką umożliwiającą dostęp do potężnych wtryskiwaczy i rozrządu zaworowego. Koło zamachowe o średnicy 3 m wykonane było w postaci odlewu staliwnego, cylindry miały średnicę 0,3 m natomiast skok wynosił 0,5 m. Rozruch odbywał się za pomocą sprężonego powietrza pochodzącego z trzech butli stalowych ładowanych ze sprężarek umieszczonych obok cylindrów silnika. Ta wspaniała maszyna pracowała cicho i bardzo spokojnie, a widok obracających się kul regulatora Watta dodawał jej uroku. Obecnie stanowiłaby prawdziwy rarytas muzealny.

diesel_2cyl.png

Dwucylindrowy silnik Diesla (firma Maschinen-Fabik, 1908 r.)

Na hali maszyn szczególne zainteresowanie wzbudzały dwa potężne silniki spalinowe sprzężone z generatorami prądu stałego. Ustawione były jeden za drugim wzdłuż ściany przylegającej do budynku z pokojami do pracy. Stąd, gdy któryś z tych silników pracował, powstawał gromki łoskot szczególnie słyszalny w przylegającym do tej ściany gabinecie Profesora. Specjalistą od uruchamiania i obsługi silników był adiunkt Ludwik Maluga, a my pełniliśmy funkcję „tych, co to mają coś przynieść lub podać”. Silnik ustawiony bliżej rozdzielni prądu był to bezsprężarkowy sześciocylindrowy silnik Diesla wyprodukowany w latach 30. przez firmę Linke-Hoffman-Bush o mocy nominalnej 400 KM i obrotach nominalnych 300 obr/min, z pneumatycznym rozruchem ze zbiorników ładowanych sprężarką typu „tandem”. Średnica cylindrów wynosiła 0,33 m, a skok tłoków – 0,45 m. Do czasu demontażu w latach 60., silnik wiernie służył dydaktyce oddając prąd jedynie na wieżę z opornikami pomiarowymi.

diesel_6cyl.png

Bezsprężarkowy sześciocylindrowy silnik Diesla (stan sprzed 1960 r.)

Druga potężna czarna maszyna była niskoprężnym czterosuwowym silnikiem na gaz generatorowy. Wyposażony w sześć cylindrów posiadał moc 350 KM. Jego generator oddawał prąd stały do sieci Politechniki.

Do produkcji gazu służyła wytwornica usytuowana na dziedzińcu w sąsiedztwie rozdzielni i transformatorowni zasilającej nasz budynek prądem zmiennym z sieci miejskiej. Dane techniczne tego unikatowego silnika są obecnie bardzo trudne do odtworzenia. Silnik został uruchomiony w 1948 roku znacznym wysiłkiem fachowców z warsztatu i naszych adiunktów. Ze względu na kłopotliwe prowadzenie ruchu generatora gazu i jego zły stan, został on w krótkim czasie rozebrany a sam silnik jako nieczynny usunięto z hali maszyn.

Bardzo dobre oprzyrządowanie pomiarowe miał stacjonarny dwusuwowy szybkobieżny silnik wysokoprężny, przeznaczony do celów dydaktycznych. Posiadał dwa cylindry chłodzone wodą, której przepływ mierzony był danaidą (zbiornik z dyszą wypływową). Zmianę obciążenia umożliwiał hamulec elektryczny posiadający układ dynamometryczny do pomiaru momentu obrotowego. Pozwalało to na zdjęcie pełnej charakterystyki pracy i wykonanie bilansu energetycznego. Ćwiczenia na tej maszynie przeszli tylko studenci pierwszych kilku roczników. Po odstawieniu silnika do remontu okazało się, że z powodu braku części zamiennych, nie może być dalej eksploatowany.

Spośród silników parowych, do naszych czasów przetrwały tylko: mała kondensacyjna maszyna parowa o podwójnej ekspansji pary przegrzanej i jednokadłubowa turbina kondensacyjna. Tłokowa maszyna parowa do połowy lat 50. służyła do celów dydaktycznych. Turbina posiadała koło Curtisa i wielostopniową część reakcyjną wyposażoną w upust pary o ciśnieniu 6 atn, wprowadzanej do instalacji centralnego ogrzewania Politechniki. Wyprodukowana w 1926 roku przez firmę G.M.A. posiadała moc nominalną 470 KW i prędkość obrotową 6000 obr/min. Zasilana była parą o ciśnieniu 28 atm itemperaturze 350°C wytwarzaną w kotle stromorurkowym Linke-Hoffmann. Samowzbudny generator prądu stałego firmy Siemens&Schukert napędzany był poprzez przekładnię zębatą o kołach daszkowych z przełożeniem 1:6. Część kondensacyjna wyposażona była w skraplacz mieszankowy typu strumieniowego z otwartym obiegiem wody. Początkowo do turbiny miał dostęp tylko pan Gotschlicht. Turbina była w ciągłym ruchu, zasilając Politechnikę nie tylko energią cieplną ale i elektryczną. Z biegiem lat jej znaczenie malało, obsługę przejęli nasi pracownicy warsztatu, ale zawsze dobrze służyła szkoleniu przyszłych inżynierów mechaników-energetyków.

FAMO

Za gabinetem Profesora z wejściem z hali maszyn znajdowało się dość tajemnicze dla nas pomieszczenie zawsze zamknięte, do którego klucz wisiał w szafie pancernej, w której profesor przechowywał cenne elementy aparatury, jak np. przewody do termopar, przetworniki piezoelettryczne itp. Nazwa pomieszczenia brzmiała FAMO i była skrótem nazwy jakiejś fabryki. W latach 50., gdy z Wydziału Mechanicznego wypączkował Wydział Lotniczy, FAMO znalazło się w centrum zainteresowania „lotników”. W pomieszczeniu tym znajdowała się bowiem kompletnie wyposażona hamownia do badań tłokowych silników lotniczych. Na stanowisku badawczym, jak pamiętam, ustawiony był silnik gwiaździsty. Postanowiono uruchomić obiekt i w tym celu zaangażowano specjalistę, chyba z WSK-Psie Pole, który z pomocą naszego warsztatu po paru miesiącach ciężkiej pracy uruchomił hamownię. Teraz przy próbach można było ogłuchnąć, nawet stojąc na zewnątrz. Pojawiła się też potrzeba posiadania tunelu aerodynamicznego. Istniejący w podziemiach gmachu głównego cyrkulacyjny tunel aerodynamiczny został bowiem rozebrany w pierwszych latach powojennych. Aktualną stała się więc koncepcja zbudowania własnymi siłami nowego, wprawdzie mniejszego, ale bardziej nowoczesnego tunelu. Wykonania wentylatora osiowego podjął się uzdolniony, pełen innowacyjnych pomysłów, nasz mechanik – konserwator pan Krakowiecki.

Tymczasem Wydział Lotniczy został wkrótce przeniesiony do Politechniki Warszawskiej. Hamownia FAMO zaczęła popadać w ruinę, a po planowanym tunelu pozostał tylko nie dokończony wentylator. W początku lat 70. FAMO zostało wyczyszczone z maszyn a osprzęt pomiarowy posłużył do wyposażania nowo budowanych stanowisk badawczych i dydaktycznych. Ja też wykorzystałem tę sytuację do budowy stanowiska do badań transportu pneumatycznego pyłu węglowego. Stanowisko to zostało usytuowane w luku hali maszyn, z którego usunięto wielki kondensator maszyny parowej. Tak więc w podziemiu zainstalowana została sprężarka rotacyjna i pulpit sterowniczy, natomiast na poziomie hali ustawiono precyzyjną wagę pomostową oraz podnośnik do transportu beczek z pyłem węglowym. To właśnie te urządzenia zostały uratowane przy rozbiórce FAMO. Całość instalacji transportu pneumatycznego wykonał nasz warsztat. Na stanowisku tym wykonano szereg prac badawczych, w tym dwie prace doktorskie oraz badania do pracy habilitacyjnej. Zdarza się, że destrukcja czasami przynosi konstruktywne rezultaty.

wentylator_osiowy_krakowiecki.png

Wentylator osiowy do tunelu aerodynamicznego i jego wykonawca – pan Krakowiecki

Warsztat mechaniczny

Tam gdzie teraz cieszy oko widok nowocześnie urządzonego audytorium (sala 263), mieścił się warsztat mechaniczny wywodzący się jeszcze z czasów Technische Hochshule Breslau. Warsztat zawsze był oczkiem w głowie prof. Sąsiadka. Dlatego szybko znikła centralna transmisja pasowa wraz ze starymi maszynami, a w ich miejscu stanęły nowe obrabiarki krajowej produkcji.
Pewnego razu, pod koniec lat 50. w warsztacie miało miejsce groźne zdarzenie. Wieczorem prof. Sąsiadek wraz z Adamem Zakrzewskim poddali próbie bombę kalorymetryczną do spalania pikrynianów, wykonaną u nas dla Wojskowej Akademii Technicznej. Tu trzeba wyjaśnić, że Profesor doktoryzował się właśnie w dziedzinie tych paskudnych środków wybuchowych i jak dotąd badał ich kaloryczność z powodzeniem. Tym razem wybuch wyrwał pokrywę bomby, która przeleciała obok głów obu eksperymentatorów wybijając sporą dziurę w suficie. Wyszli nieco ogłuszeni i osmaleni, ale bomba pikrynianowa została udoskonalona i już więcej nie eksplodowała.

Warsztat nasz był właściwe uniwersalny. Obok wykonawstwa nieraz bardzo precyzyjnej aparatury prototypowej, budował nam nowe stanowiska do zajęć dydaktycznych i prac badawczych, z których zwykle rodziły się doktoraty lub nawet habilitacje. Ale był też wykorzystywany do ciężkich prac fizycznych przy demontażu naszych maszyn oddawanych na złom. Niestety Muzeum Techniki nie dysponowało środkami umożliwiającymi ich przejęcie nawet za darmo, a może dlatego, że miały niewłaściwe pochodzenie?

Tymczasem zaczęły napływać zamówienia na budowę nietypowej na ogół aparatury pomiarowej. Przy deskach kreślarskich stanęli konstruktorzy, a wśród nich Bolek Poznański, powszechnie lubiany za wspaniały „bałak lwowski”. Prof. Sąsiadek potrafił wydać bezdyskusyjne polecenie, np. sporządzenia dokumentacji wykonawczej maszyny do badania nawierzchni lotniska. Padło na nowo przyjętego asystenta Olka Bieleckiego, późniejszego dziekana Wydziału Mechaniczno-Energetycznego. Biedak jeździł do WAT-u w Warszawie i tam rozbierał odpowiednik urządzenia produkcji zachodniej, mozolnie szkicując jego części składowe, natomiast nasz warsztat precyzyjnie odtwarzał to w metalu. Tak też powstały całe serie mikromanometrów i pyłomierzy, a w latach późniejszych prototypy pyłomierzy radioizotopowych i grawimetrycznych wraz ze specjalistycznymi urządzeniami dla energetyki.

Któregoś dnia 1962 roku mistrz naszego warsztatu Hubert Piss przeszedł na emeryturę. Postanowiliśmy ten dzień „Tatuńciowi”, jak go ochrzcił Bolek Poznański, jakoś uprzyjemnić. W związku z tym Szczepcio Fortuna zaczął krążyć między biurkami w pokoju asystenckim i zbierać do kapelusza na to, co w bałaku lwowskim zwie się „ćmagą”, która miała służyć uczczeniu Jubilata. Nie było zajęć i po południu panie z sekretariatu przygotowały skromny, ale uroczysty poczęstunek. Po części oficjalnej z udziałem Profesora i adiunktów, zostaliśmy we własnym gronie. Były śpiewy, toasty, wesołe dysputy i w końcu trzeba było zamknąć uroczystość godnym pożegnaniem naszego pierwszego emeryta. Trudno ustalić teraz, kto zainicjował obcinanie krawatów, by upleść z nich barwną wiązankę dla żony Jubilata, zaniepokojonej już przedłużającą się nieobecnością małżonka. Ktoś też zauważył, że na pewno będzie dobrze powitany w domu, gdy zamiast świecić łysiną, będzie miał bujną czuprynę. I zaczęło się. Wspólnym wysiłkiem natarliśmy białym klejem roślinnym łysą czaszkę, do której gustownie przykleiliśmy poobcinane kosmyki i pukle włosów biesiadników. Następnie całym gronem odprowadziliśmy mistrza Pissa na pierwsze piętro. „Huberciku, coś ty ze sobą zrobił? Mój Boże!” – takie pełne przerażenia było powitanie na progu mieszkania i nasze ogromne zdziwienie, że dobry uczynek nie znalazł należytego uznania. W każdym razie, jak dotąd nikt z naszych licznych emerytów wywodzących się „spod komina” nie miał zapewne tak wspaniałego i serdecznego pożegnania.


Wrocław, wrzesień 2003
Tekst i zdjęcia opublikowane w Księdze Jubileuszowej Wydziału Mechaniczno-Energetycznego
wydanej z okazji XL lecia Wydziału

Materiały źródłowe: Prof. Dr-ing. H. Baer: Das Maschinenlaboratorium der Kgl. Tech. Hochschule Verlag von Oskar Leiner, Lepzig 1912

Politechnika Wrocławska © 2024

Nasze strony internetowe i oparte na nich usługi używają informacji zapisanych w plikach cookies. Korzystając z serwisu wyrażasz zgodę na używanie plików cookies zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki, które możesz zmienić w dowolnej chwili. Ochrona danych osobowych »

Akceptuję